dpd+miała być rekreacja
Czwartek, 10 czerwca 2010 | dodano:10.06.2010
Km: | 33.50 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:17 | km/h: | 26.10 |
Pr. maks.: | 42.70 | Temperatura: | HRmax: | (%) | HRavg | (%) | |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: | Pracuś Doskonały |
Dziś znowu upał, choć mniejszy niż wczoraj.
Rano najkrótszą drogą do pracy.
Powrót: stwierdziłem, że pojadę sobie totalnie rekreacyjnie nad morze do Parku Północnego (dawno tam nie byłem). Na początku wyruszyłem lajtowo, powolutku, spokojnie......ale ja tak nie potrafię jak jadę sam.....inni rowerzyści mnie prowokują ;-).... jadąc przede mną- ja po prostu muszę ich dogonić i wyprzedzić :-)
A że było ich dziś bardzo dużo to cały czas musiałem kogoś doganiać i wyprzedzać.
To już chyba jakaś choroba, że jak jadę sam to nie potrafię się opanować i cisnę ile mam siły.
Rano najkrótszą drogą do pracy.
Powrót: stwierdziłem, że pojadę sobie totalnie rekreacyjnie nad morze do Parku Północnego (dawno tam nie byłem). Na początku wyruszyłem lajtowo, powolutku, spokojnie......ale ja tak nie potrafię jak jadę sam.....inni rowerzyści mnie prowokują ;-).... jadąc przede mną- ja po prostu muszę ich dogonić i wyprzedzić :-)
A że było ich dziś bardzo dużo to cały czas musiałem kogoś doganiać i wyprzedzać.
To już chyba jakaś choroba, że jak jadę sam to nie potrafię się opanować i cisnę ile mam siły.
dpd(spisali mnie ;-)
Środa, 9 czerwca 2010 | dodano:09.06.2010
Km: | 14.60 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 00:33 | km/h: | 26.55 |
Pr. maks.: | 46.90 | Temperatura: | HRmax: | (%) | HRavg | (%) | |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: | Pracuś Doskonały |
Ależ dziś skwar był. Dziś mnie spisali ;-) .... i to dwa razy.
Rano jak jechałem do pracy na granicy Wrzeszcza i Oliwy przy drodze rowerowej, przy starym nasypie kolejowym stał koleś- nie zwróciłem na niego uwagi.
Kiedy wracałem wszystko się wyjaśniło- jak tylko mnie zobaczył, chwycił kajecik i coś tam zapisał.
Stał tam cały dzień i spisywał ilu bikerów przejechało ścieżką rowerową.
Jakiś rowerowy spis powszechny czy co :-)
Rano jak jechałem do pracy na granicy Wrzeszcza i Oliwy przy drodze rowerowej, przy starym nasypie kolejowym stał koleś- nie zwróciłem na niego uwagi.
Kiedy wracałem wszystko się wyjaśniło- jak tylko mnie zobaczył, chwycił kajecik i coś tam zapisał.
Stał tam cały dzień i spisywał ilu bikerów przejechało ścieżką rowerową.
Jakiś rowerowy spis powszechny czy co :-)
dpd
Wtorek, 8 czerwca 2010 | dodano:08.06.2010
Km: | 14.60 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 00:34 | km/h: | 25.76 |
Pr. maks.: | 45.00 | Temperatura: | HRmax: | (%) | HRavg | (%) | |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: | Pracuś Doskonały |
dpd
Poniedziałek, 7 czerwca 2010 | dodano:07.06.2010
Km: | 14.60 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 00:33 | km/h: | 26.55 |
Pr. maks.: | 48.40 | Temperatura: | HRmax: | (%) | HRavg | (%) | |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: | Pracuś Doskonały |
nic nadzwyczajnego: dom-praca-dom najkrótszą trasą
Wracając spotkałem Dominika, a właściwie to Dominik mnie wyhaczył :-). Pozdrower
W rzeczywistości jeszcze lepiej wyglądasz (po schudnięciu) niż na zdjęciach. Tak Trzymaj :-)
Wracając spotkałem Dominika, a właściwie to Dominik mnie wyhaczył :-). Pozdrower
W rzeczywistości jeszcze lepiej wyglądasz (po schudnięciu) niż na zdjęciach. Tak Trzymaj :-)
dpd(zamulanie po wczorajszym)
Piątek, 4 czerwca 2010 | dodano:04.06.2010
Km: | 14.60 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 00:38 | km/h: | 23.05 |
Pr. maks.: | 36.20 | Temperatura: | HRmax: | (%) | HRavg | (%) | |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: | Pracuś Doskonały |
Dziś trzeba było pojechać do pracy, a jeszcze nie doszedłem do siebie po wczorajszym, więc rano potwornie zamulałem, do tego jeszcze znajomy z wczoraj mordewind :-( .... masakra.
Powrót już w miarę OK, wiatr w plecy więc jechało się spokojnie i bez wysiłku.
Po wczorajszym boli mnie kolano- teraz dla odmiany prawe oraz kostka- też prawa. W mięśniach zakwasów większych nie czuję, ale mocy też nie czuję :-) Do tego czuję ogólne wycieńczenie organizmu- to pewnie dlatego, że nie miałem ze sobą żadnych napojów izotonicznych ani żeli (które miałem na Kaszebe). Wczoraj zresztą zważyłem się po powrocie do domu- byłem 4 kg lżejszy- to wszystko poszło przez skórę razem z cennymi dla organizmu mikroelementami. Trzeba by to było teraz uzupełnić.
Powrót już w miarę OK, wiatr w plecy więc jechało się spokojnie i bez wysiłku.
Po wczorajszym boli mnie kolano- teraz dla odmiany prawe oraz kostka- też prawa. W mięśniach zakwasów większych nie czuję, ale mocy też nie czuję :-) Do tego czuję ogólne wycieńczenie organizmu- to pewnie dlatego, że nie miałem ze sobą żadnych napojów izotonicznych ani żeli (które miałem na Kaszebe). Wczoraj zresztą zważyłem się po powrocie do domu- byłem 4 kg lżejszy- to wszystko poszło przez skórę razem z cennymi dla organizmu mikroelementami. Trzeba by to było teraz uzupełnić.
samotna kaszubska runda
Czwartek, 3 czerwca 2010 | dodano:03.06.2010
Km: | 221.03 | Km teren: | 15.00 | Czas: | 08:38 | km/h: | 25.60 |
Pr. maks.: | 52.75 | Temperatura: | HRmax: | (%) | HRavg | (%) | |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: | Zenon Wspaniały |
W taki wolny dzień, miałem plan- Wielki Plan. Skoro dałem radę przejechać całe KaszebeRunda, to dlaczego nie powtórzyć takiego dystansu- tym razem bez tej całej otoczki (niestety).
Wyruszyłem z domu (z Gdańska) o 6:30. Rano było pochmurno ale ciepło, a ICM zapowiadał że nie będzie opadów. Pojechałem przez Kolbudy,Przywidz, za Będominem skręciłem na Wielki Klincz i tą drogą przez Dębogóry pojechałem na Nową Kiszewę, Olpuch, Gołuń, Wdzydze Kiszewskie do mojej siostry na poranną kawą i śniadanie :-). Na miejscu zameldowałem się o 9:30, czyli 79 km w 3 godziny. Od siostry wyruszyłem trochę po godz. 12 (około południa zupełnie się rozpogodziło, wyszło słończe i do końca dnia było ciepło i pięknie). Od siostry pojechałem znowu przez Wdzydze Kiszewskie, Gołuń, Wdzydze Tucholskie, Borsk, Wiele, Lubnię do Brus- żeby odwiedzić dzieciaki, które są chwilowo u Babci- na liczniku miałem 121 km z małym chaczkiem i doskonałą (jak dla mnie oczywiście) średnią 26,6 km/h. Jechało się wspaniale, szybko. Zostałem poczęstowany pysznym obiadem (jak zawsze u mojej najwspanialszej na świecie teściowej :-), ciastem, kawą- ogólnie pełen wypas.
Niestety sielanka trwała tylko do godz. 16, bo żeby wrócić do Gdańska o tej mniej więcej musiałem wyjechać (powrót tą samą drogą przez Olpuch). Wyruszyłem troszkę przed 16 i mniej więcej do 150 kilometra jechało się wspaniale. Niestety na 150 kilometrze musiałem skręcić (w Olpuchu) i tu zaczęła się rzeźnia. Wiatr prosto w ryj i do tego bardzo silny (rano był dużo mniejszy)- nawet na jakichś zjazdach trzeba było pedałować bo wiatr praktycznie zatrzymywał :-( Zmęczenie niestety dało o sobie znać i mniej więcej na 160 km "ktoś wyłączył prąd"- kompletnie opadłem z sił i ledwo się kulałem pod ten wiatr. Ledwo ledwo dokulałem się do jakiegoś czynnego sklepu spożywczego, zakupiłem wodę, jakąś drożdżówkę, batony (niestety pech chciał że wyprzedali wszystkie Powerade'y). Zeżarłem drożdżówkę, kilka batonów, nażłopałem się wody, posiedziałem dłuższą chwilę i wyruszyłem. Było dużo lepiej ale nie wspaniale- do tego ten mordewind :-(. Mniej więcej na 170 kilometrze znowu skręciłem, tym razem już w stronę Gdańska i wiatr już nie był prosto w ryj, ale troszkę z boku- marne pocieszenie ale jednak zawsze. Zamulałem potwornie i zacząłem się nawet zastanawiać czy dojadę, ale mozolnie pokonywałem kilometr za kilometrem (byle do Pomlewa), bo od Pomlewa miało być przeważnie z górki :-) Męczyłem, męczyłem i udało się. W końcu dotarłem do domu- choć nie było łatwo. Średnia niestety dużo słabsza niż była pierwotnie. Jestem potwornie zmęczony, łapią mnie skurcze w nogach i ogólnie masakra- ale "I did it again" :-) Spory odcinek mojej dzisiejszej samotnej kaszubskiej rundki przebiegał po trasie KaszebeRunda.
Pozdrower dla wszystkich czytających i słowa wsparcia i otuchy dla tych, którzy na południu znowu drżą przed kolejną powodzią i podtopieniami o swoje resztki ocalałego dobytku. Trzymajcie się i walczcie!! Jestem z Wami- niestety tylko duchem.
Wyruszyłem z domu (z Gdańska) o 6:30. Rano było pochmurno ale ciepło, a ICM zapowiadał że nie będzie opadów. Pojechałem przez Kolbudy,Przywidz, za Będominem skręciłem na Wielki Klincz i tą drogą przez Dębogóry pojechałem na Nową Kiszewę, Olpuch, Gołuń, Wdzydze Kiszewskie do mojej siostry na poranną kawą i śniadanie :-). Na miejscu zameldowałem się o 9:30, czyli 79 km w 3 godziny. Od siostry wyruszyłem trochę po godz. 12 (około południa zupełnie się rozpogodziło, wyszło słończe i do końca dnia było ciepło i pięknie). Od siostry pojechałem znowu przez Wdzydze Kiszewskie, Gołuń, Wdzydze Tucholskie, Borsk, Wiele, Lubnię do Brus- żeby odwiedzić dzieciaki, które są chwilowo u Babci- na liczniku miałem 121 km z małym chaczkiem i doskonałą (jak dla mnie oczywiście) średnią 26,6 km/h. Jechało się wspaniale, szybko. Zostałem poczęstowany pysznym obiadem (jak zawsze u mojej najwspanialszej na świecie teściowej :-), ciastem, kawą- ogólnie pełen wypas.
Niestety sielanka trwała tylko do godz. 16, bo żeby wrócić do Gdańska o tej mniej więcej musiałem wyjechać (powrót tą samą drogą przez Olpuch). Wyruszyłem troszkę przed 16 i mniej więcej do 150 kilometra jechało się wspaniale. Niestety na 150 kilometrze musiałem skręcić (w Olpuchu) i tu zaczęła się rzeźnia. Wiatr prosto w ryj i do tego bardzo silny (rano był dużo mniejszy)- nawet na jakichś zjazdach trzeba było pedałować bo wiatr praktycznie zatrzymywał :-( Zmęczenie niestety dało o sobie znać i mniej więcej na 160 km "ktoś wyłączył prąd"- kompletnie opadłem z sił i ledwo się kulałem pod ten wiatr. Ledwo ledwo dokulałem się do jakiegoś czynnego sklepu spożywczego, zakupiłem wodę, jakąś drożdżówkę, batony (niestety pech chciał że wyprzedali wszystkie Powerade'y). Zeżarłem drożdżówkę, kilka batonów, nażłopałem się wody, posiedziałem dłuższą chwilę i wyruszyłem. Było dużo lepiej ale nie wspaniale- do tego ten mordewind :-(. Mniej więcej na 170 kilometrze znowu skręciłem, tym razem już w stronę Gdańska i wiatr już nie był prosto w ryj, ale troszkę z boku- marne pocieszenie ale jednak zawsze. Zamulałem potwornie i zacząłem się nawet zastanawiać czy dojadę, ale mozolnie pokonywałem kilometr za kilometrem (byle do Pomlewa), bo od Pomlewa miało być przeważnie z górki :-) Męczyłem, męczyłem i udało się. W końcu dotarłem do domu- choć nie było łatwo. Średnia niestety dużo słabsza niż była pierwotnie. Jestem potwornie zmęczony, łapią mnie skurcze w nogach i ogólnie masakra- ale "I did it again" :-) Spory odcinek mojej dzisiejszej samotnej kaszubskiej rundki przebiegał po trasie KaszebeRunda.
Pozdrower dla wszystkich czytających i słowa wsparcia i otuchy dla tych, którzy na południu znowu drżą przed kolejną powodzią i podtopieniami o swoje resztki ocalałego dobytku. Trzymajcie się i walczcie!! Jestem z Wami- niestety tylko duchem.
dpd(pierwsza w roku kicha)
Środa, 2 czerwca 2010 | dodano:02.06.2010
Km: | 14.60 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 00:36 | km/h: | 24.33 |
Pr. maks.: | 37.20 | Temperatura: | HRmax: | (%) | HRavg | (%) | |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: | Pracuś Doskonały |
Dziś znowu w obie strony do pracy i powrót najkrótszą trasą.
Niestety po wyjściu z pracy czekała mnie przykra niespodzianka. Kicha w przednim kole. Szybka inspekcja koła wykazała, że przyczyną okazała się mała biurowa zszywka wbita w oponę. Stwierdziłem, że nie chce mi się tego naprawiać pod gołym niebem, wyciągnąłem więc pompkę, napompowałem koło (zszywki oczywiście nie wyjmowałem- bo wtedy już na pewno musiałbym je naprawiać) i pojechałem. Wprawdzie pod domem miałem już znowu flaka i felga dobijała na bruku, ale na jednym pompowaniu dojechałem do domu :-) Teraz na spokojnie sobie naprawię.
Niestety po wyjściu z pracy czekała mnie przykra niespodzianka. Kicha w przednim kole. Szybka inspekcja koła wykazała, że przyczyną okazała się mała biurowa zszywka wbita w oponę. Stwierdziłem, że nie chce mi się tego naprawiać pod gołym niebem, wyciągnąłem więc pompkę, napompowałem koło (zszywki oczywiście nie wyjmowałem- bo wtedy już na pewno musiałbym je naprawiać) i pojechałem. Wprawdzie pod domem miałem już znowu flaka i felga dobijała na bruku, ale na jednym pompowaniu dojechałem do domu :-) Teraz na spokojnie sobie naprawię.
dpd(spokojnie, choć kolano chyba już OK)
Wtorek, 1 czerwca 2010 | dodano:01.06.2010
Km: | 14.60 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 00:36 | km/h: | 24.33 |
Pr. maks.: | 41.20 | Temperatura: | 14.0 | HRmax: | (%) | HRavg | (%) |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: | Pracuś Doskonały |
Dziś cały dzień smętnie, pochmurno, mgliście, choć ciepło.
Deszcz na szczęście nie padał ale cały dzień straszył, jakby zaraz miał spaść.
W obie strony najkrótszą drogą, bo chcę jeszce pooszczędzać kolano- choć dziś nie dawało już o sobie znać. Wolę jednak żeby jeszcze odpoczęło, bo w Boże Ciało chcę się wybrać do rodzinki (jakieś 100 km) rowerkiem i tego samego dnia wrócić. Mam tylko nadzieję, że jak to zawsze drzewiej bywało, w Boże Ciało będzie ładna pogoda i nie będzie padało.
Deszcz na szczęście nie padał ale cały dzień straszył, jakby zaraz miał spaść.
W obie strony najkrótszą drogą, bo chcę jeszce pooszczędzać kolano- choć dziś nie dawało już o sobie znać. Wolę jednak żeby jeszcze odpoczęło, bo w Boże Ciało chcę się wybrać do rodzinki (jakieś 100 km) rowerkiem i tego samego dnia wrócić. Mam tylko nadzieję, że jak to zawsze drzewiej bywało, w Boże Ciało będzie ładna pogoda i nie będzie padało.
dpd(spokojnie,lajtowo-kolano musi odpoczywać po Kaszebe)
Poniedziałek, 31 maja 2010 | dodano:31.05.2010
Km: | 14.60 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 00:37 | km/h: | 23.68 |
Pr. maks.: | 40.30 | Temperatura: | HRmax: | (%) | HRavg | (%) | |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: | Pracuś Doskonały |
Dziś najkrótszą do pracy i powrót. Tempo totalnie lajtowe, bo kolano daje o sobie znać po Kaszebe, więc żeby odpoczywało nie można go przeciążać. Mięśnie natomiast w pełni sił- dziś mógłbym znowu jechać całą Kaszebe :-)
Pogoda pod psem, właściwiee cały dzień pada ale mi fuksiarsko udało się w obie strony nie zmoknąć. W drodze powrotnej założyłem jedynie ochraniacze na buty bo duże kałuże były a nie lubię jeździć w mokrych butach.
Pogoda pod psem, właściwiee cały dzień pada ale mi fuksiarsko udało się w obie strony nie zmoknąć. W drodze powrotnej założyłem jedynie ochraniacze na buty bo duże kałuże były a nie lubię jeździć w mokrych butach.
Kaszeberunda 2010-DOKONAŁEM TEGO!!! HURRA!!!! :-)
Sobota, 29 maja 2010 | dodano:30.05.2010
Km: | 254.08 | Km teren: | 1.00 | Czas: | 09:33 | km/h: | 26.61 |
Pr. maks.: | 52.25 | Temperatura: | HRmax: | (%) | HRavg | (%) | |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: | Zenon Wspaniały |
Zacznę od tego że podany dystans zawiera w sobie dojazd na start i powrót z mety. Sama Kaszebe to było 225 km- przejechałem ją w 8:47:19 (wliczając w to oczywiście postoje w punktach regeneracyjnych). A teraz po kolei :-)
Dzień przed Kaszebe walczyłem pół dnia z rowerem, ponieważ okazało się, że tylne koło ma jakiś opór i nie obraca się płynnie tylko coś chaczy i zaraz się zatrzymuje :-( myślałem że to hamulce (tarczówki), ale po 2 godzinach modzenia się z hamulcami doszedłem w końcu :-( że to nie hamulce ale źle skręcona piasta w kole. Udało się to w końcu z mniejszym sukcesem uregulować (z mniejszym bo mam teraz tam luz).
W dzień KaszebeRunda wstałem o 4:45 (start o 7:00) a tu niemiła niespodzianka: łeb boli jak sto diabłów, do tego bolące gardło- no to pięknie myślę sobie, i co teraz? Ale co tam nie po to się szykowałem psychicznie i fizycznie cały rok, żeby teraz odpuścić: zesram się a nie dam się ;-)
Zrobiłem sobie śniadanie kolarza :-) (płatki owsiane górskie na mleku) popakowałem najważniejsze rzeczy w plecak z bidonem, nalałem wody, zapakowałem żele energetyczne i troszkę przed 6:00 wyruszyłem żeby dojechać na start na 7:00. Z samego rana było dość chłodno, więc jechałem w cienkiej wiatróweczce. Niestety po drodze na start kolejna niemiła niespodzianka- jak tylko wyjechałem siodełko zrobiło TRRAACH!! i przekrzywiło mi się do tyłu (po tym ruszało się i było całe luźne). Myślę sobie z takim siodełkiem to mogę się dokulać na start, ale nie mam szans żeby przejechać 225 km :-( Ale myślę jest nadzieja- na starcie miał być serwis rowerowy. Dojechałem na start, wparowałem do biura startowego i pytam o serwis. Pan akurat był w biurze i centrował komuś koło. Jak skończył ja od razu do niego że jest moją jedyną nadzieją że wystartuję .... bla bla.... ogólnie lament :-) Pan wziął siodełko poszedł gdzieś tam, wrócił i okazało się że zrobił je :-))))))))- przejechałem się po dziurach, poskakałem po nim i ani drgnie :-)))))) DZIĘKI CI O WIELKI SERWISANCIE ROWEROWY KASZEBERUNDA !!!!! :-)) Dzięki Tobie mogłem wystartować.
Dzięki temu że Pan się migiem uwinął, to zdążyłem na start na 7:00, ledwo ledwo ale zdążyłem. Start jak to start, przez miasto pilotowani, na skrzyżowaniach policja ogólnie pełna profeska. Jak tylko wyjechaliśmy z miasta, kolarze nacisnęli na pedały i zniknęli na choryzoncie :-) Ja tam przez jakiś czas jechałem z jakimiś kolesiami, potem kolesie tak zwolnili że wskoczyłem przed nich a oni mi na plecy, potem na wysokości 37 km znaleźli sobie jakiegoś lepszego pociskacza i przeskoczyli jemu na plecy i pojechali sobie. Ja jechałem sobie sam mniej więcej do 60-go kilometra. Po drodze śmignęli mnie jeszcze jacyś pociskacze- próbowałem wsiąść im na koło ale nie dałem rady- za mocni byli. Tak trochę przed 60-tym km dopadł mnie kryzys. Czuję już pierwsze objawy zmęczenia, do tego ból głowy nie ustępuje (nie miałem żadnych prochów żeby sobie coś wziąć) i ogólnie myślę sobie co ja tu robię? Do mety fura kilometrów- nie dam rady. Jechałem coraz wolniej i wolniej aż tu jak zbawienie dojechało do mnie trzech gości- jeden klepnął mnie w ramie i mówi dawaj pociągniemy cię :-) drugi ręką mnie popchnął i mówi dawaj ja popcham :-))) Tak mnie zmotywowali, że rzeczywiście wsiadłem im na koło i razem dojechaliśmy do punktu regeneracyjnego w Lasce na 68 km (tempo mieli zawrotne jak dla mnie- 30 i więcej na godzinę ale jak się jedzie komuś na plecach to jest łatwo-szczególnie jak jest pod wiatr a niestety cała Kaszebe była pod wiatr- paradoks że niezależnie w którym kiedunku jechaliśmy cały czas było pod wiatr :-( ) Po drodze dojechaliśmy tych gości co mi siedzieli na karku a potem mnie wyprzedzili i pojechali za kimś lepszym. Oczywiście jak tylko ich wyprzedziliśmy, to od razu wsiedli też na koło :-) W Lasce moi zbawcy zatrzymali się na postój więc i ja się zatrzymałem. Tam spotkałem Adama z rodziny (pozdrower Adam) który był tam służbowo :-) i robił zdjęcia (mam nadzieję że i mnie jakieś pstryknąłeś). Zjadłem ciasto drożdżowe z rabarbarem (pycha) wciągnąłem tubkę żelu energetycznego, popiłem wodą i ruszyliśmy- to znaczy oni ruszyli a ja szybko też żeby mi nie uciekli. Kolesie
których dojechaliśmy, zostali na postoju w Lasce i więcej ich już nie widziałem.
Po drodze z Laski do Charzykowy dogoniliśmy też chłopaka (później poznałem jego imię-Mateusz) który jak później się dowiedziałem też jak ja po raz pierwszy uczestniczył w Kaszeberunda 225. Moi zbawcy jemu również zaproponowali żeby się podłączył i tak w piątkę (3 pociskaczy i 2 sępów) dojechaliśmy do Charzykowy (wg mojego licznika 110km-wg mapki 105). W Charzykowy był posiłek- makaron z sosem, który zjadłem razem z moimi wybawcami i Mateuszem. Do tego znowu wciągnąłem tubkę żelu i ruszyliśmy. Na starcie jednemu z moich zbawców spadł chyba łańcuch ale reszta pojechała, więc nie czekałem tylko ruszyłem za nimi. Jakoś tak po tym postoju w Charzykowy poczułem że wróciły mi siły- nie wiem czy to nie psychiczna świadomość, że właśnie zrobiliśmy nawrotkę i teraz już nie oddalamy się od Kościerzyny ale wracamy (konie poczuły drogę do domu :-) Jakoś tak kilka czy kilkanaście kilometrów za Charzykowy jeden z moich zbawców chyba zaczął słabnąć, bo zaczął odstawać od prowadzącego kolegi. Pod jakąś górkę wskoczyłem przed niego, dociągnąłem do prowadzącego kolegi i powiedziałem że może teraz ja trochę pociągnę. Wskoczyłem na przód i jakiś czas ostro pociągnąłem (powrót sił aż mnie zdziwił)- zerkałem do tyłu, cały czas jechali za mną. Aż tu w którymś momecie wyjechaliśmy z za zakrętu i w oddali zobaczyliśmy jadącą koparkę (taka jakaś fadroma). Tak jadę cały czas i widzę że powoli przybliżamy się do tej koparki (reszta cały czas jechali za mną). Ta koparka tak mnie nakręciła, że postanowiłem że muszę ją dogonić i wyprzedzić (nie wiem po co, tak po prostu :-)
I tak też się stało- dogoniliśmy ją. Koparka jechała jakieś 27-30 km/h. Jak ją wyprzedzałem, popatrzyłem na licznik że miałem 36 km/h. Niestety reszta mojego peletonu została za koparką- myślałem że też będą ją wyprzedzać, ale niestety zostali. Jechałem jakiś czas przed koparką i zerkałem czy wyprzedzają ale nikt nie wyprzedzał. Po jakimś czasie zauważyłem że nie widzę już koparki, myślałem że skręciła, więc pod jakąś górkę zwolniłem czekając że mnie dojdą ale niestety nie widziałem ich na horyzoncie. Dalej jechałem więc sam, po jakimś czasie jeden z moich zbawców wyprzedził mnie jadąc za jakimś mocnym kolarzem, bo próbowałem złapać im się na koło ale byłem za słaby. Na punkcie kontrolnym w Lipnicy się nie zatrzymałem tylko pojechałem dalej. I tak jechałem sam- ani nikogo nie doganiałem ani nikt mnie nie doganiał- odwracałem się do tyłu ale nikogo za mną nie było. W którymś momencie zacząłem się poważnie niepokoić, że pomyliłem trasę, bo strzałek KR na asfalcie nie było, ale kiedy już chciałem się zatrzymać i popatrzeć na mapę, nagle zobaczyłem strzałkę KR- od razu mi ulżyło. I tak samotnie dojechałem aż do Półczna do punktu regeneracyjnego. Tam spotkałem kolegę, który jechał 120 i sobie właśnie odpoczywał. W Półcznie były przepyszne racuchy (palce lizać-podobno są co roku-nie wiem bo w zeszłym roku tam nie stawałem)- specjał kaszubski- wiem bo babcia mojej żony też takie piecze- palce lizać. Do racuchów kolejna tuba żelu, woda i w drogę. Kolega wyjechał razem ze mną, proponowałem żeby wskoczył mi na koło to go pociągnę, ale nie chciał, więc pojechałem dalej samotnie. W Sulęczynie znowu zatrzymałem się w punkcie regeneracyjnym, zjadłem drożdżówkę, uzupełniłem wodę, poczekałem chwilę czy może kolega dojedzie, ale nie dojechał więc pojechałem dalej. Sił było niestety już coraz mniej, tyłek bolał mnie potwornie, tak samo jak moja kontuzjowana ręka. Na szczęście do przodu kazała przeć świadomość, że to zostało do mety to już mały pryszczyk w porównaniu z tym co przejechałem. Na punkcie w Stężycy się już nie zatrzymywałem bo już poczułem zapach mety. Po drodze wyprzedzali mnie inni zawodnicy ale już zupełnie nie robiło mi to różnicy, myślałem tylko o zbliżającej się mecie. Kiedy zobaczyłem przed sobą wiadukt w Kościerzynie (ostatnia solidna góra jak na zmęczonego kolarza) to już wiedziałem że dojechałem. Wjeżdżając pod ten wiadukt mówiłem tylko do siebie na głos- nie mam już siły, nie mam już siły :-) ale za wiaduktem czekał już tylko zjazd z górki i !!!!META!!!! !!!!HURRRAAAA!!!!!
Na mecie czekał kolega, który jechał 65 km, ja padłem na trawę a on przyniósł mi żarcie i picie- dzięki mu wielkie za to. Posiedzieliśmy na trawie odpocząłem, w międzyczasie dojechał kolega który jechał 120. Koledzy wsiedli w samochód, ja na rower i wróciłem jeszcze kolejne 15 km rowerem do miejsca noclegu. Jak dojechałem, to tylko się umyłem, coś zjadłem i padłem spać. Spałem coś koło 16-18 godzin- dokładnie nie wiem bo nie wiem dokładnie o której poszedłem spać.
Dzisiaj (dzień po) nie mogę za bardzo chodzić, bo wysiadły mi kolana- wcale nie mięśnie, czuję tylko symboliczne zakwasy ale właśnie stawy kolanowe. Pali mnie skóra na rękach i na nogach spalona słońcem, na gębie mam nieopalone oprawki od okularów (jak w reklamie piwa) ale jestem !!!SZCZĘŚLIWY!!!
Dzień przed Kaszebe walczyłem pół dnia z rowerem, ponieważ okazało się, że tylne koło ma jakiś opór i nie obraca się płynnie tylko coś chaczy i zaraz się zatrzymuje :-( myślałem że to hamulce (tarczówki), ale po 2 godzinach modzenia się z hamulcami doszedłem w końcu :-( że to nie hamulce ale źle skręcona piasta w kole. Udało się to w końcu z mniejszym sukcesem uregulować (z mniejszym bo mam teraz tam luz).
W dzień KaszebeRunda wstałem o 4:45 (start o 7:00) a tu niemiła niespodzianka: łeb boli jak sto diabłów, do tego bolące gardło- no to pięknie myślę sobie, i co teraz? Ale co tam nie po to się szykowałem psychicznie i fizycznie cały rok, żeby teraz odpuścić: zesram się a nie dam się ;-)
Zrobiłem sobie śniadanie kolarza :-) (płatki owsiane górskie na mleku) popakowałem najważniejsze rzeczy w plecak z bidonem, nalałem wody, zapakowałem żele energetyczne i troszkę przed 6:00 wyruszyłem żeby dojechać na start na 7:00. Z samego rana było dość chłodno, więc jechałem w cienkiej wiatróweczce. Niestety po drodze na start kolejna niemiła niespodzianka- jak tylko wyjechałem siodełko zrobiło TRRAACH!! i przekrzywiło mi się do tyłu (po tym ruszało się i było całe luźne). Myślę sobie z takim siodełkiem to mogę się dokulać na start, ale nie mam szans żeby przejechać 225 km :-( Ale myślę jest nadzieja- na starcie miał być serwis rowerowy. Dojechałem na start, wparowałem do biura startowego i pytam o serwis. Pan akurat był w biurze i centrował komuś koło. Jak skończył ja od razu do niego że jest moją jedyną nadzieją że wystartuję .... bla bla.... ogólnie lament :-) Pan wziął siodełko poszedł gdzieś tam, wrócił i okazało się że zrobił je :-))))))))- przejechałem się po dziurach, poskakałem po nim i ani drgnie :-)))))) DZIĘKI CI O WIELKI SERWISANCIE ROWEROWY KASZEBERUNDA !!!!! :-)) Dzięki Tobie mogłem wystartować.
Dzięki temu że Pan się migiem uwinął, to zdążyłem na start na 7:00, ledwo ledwo ale zdążyłem. Start jak to start, przez miasto pilotowani, na skrzyżowaniach policja ogólnie pełna profeska. Jak tylko wyjechaliśmy z miasta, kolarze nacisnęli na pedały i zniknęli na choryzoncie :-) Ja tam przez jakiś czas jechałem z jakimiś kolesiami, potem kolesie tak zwolnili że wskoczyłem przed nich a oni mi na plecy, potem na wysokości 37 km znaleźli sobie jakiegoś lepszego pociskacza i przeskoczyli jemu na plecy i pojechali sobie. Ja jechałem sobie sam mniej więcej do 60-go kilometra. Po drodze śmignęli mnie jeszcze jacyś pociskacze- próbowałem wsiąść im na koło ale nie dałem rady- za mocni byli. Tak trochę przed 60-tym km dopadł mnie kryzys. Czuję już pierwsze objawy zmęczenia, do tego ból głowy nie ustępuje (nie miałem żadnych prochów żeby sobie coś wziąć) i ogólnie myślę sobie co ja tu robię? Do mety fura kilometrów- nie dam rady. Jechałem coraz wolniej i wolniej aż tu jak zbawienie dojechało do mnie trzech gości- jeden klepnął mnie w ramie i mówi dawaj pociągniemy cię :-) drugi ręką mnie popchnął i mówi dawaj ja popcham :-))) Tak mnie zmotywowali, że rzeczywiście wsiadłem im na koło i razem dojechaliśmy do punktu regeneracyjnego w Lasce na 68 km (tempo mieli zawrotne jak dla mnie- 30 i więcej na godzinę ale jak się jedzie komuś na plecach to jest łatwo-szczególnie jak jest pod wiatr a niestety cała Kaszebe była pod wiatr- paradoks że niezależnie w którym kiedunku jechaliśmy cały czas było pod wiatr :-( ) Po drodze dojechaliśmy tych gości co mi siedzieli na karku a potem mnie wyprzedzili i pojechali za kimś lepszym. Oczywiście jak tylko ich wyprzedziliśmy, to od razu wsiedli też na koło :-) W Lasce moi zbawcy zatrzymali się na postój więc i ja się zatrzymałem. Tam spotkałem Adama z rodziny (pozdrower Adam) który był tam służbowo :-) i robił zdjęcia (mam nadzieję że i mnie jakieś pstryknąłeś). Zjadłem ciasto drożdżowe z rabarbarem (pycha) wciągnąłem tubkę żelu energetycznego, popiłem wodą i ruszyliśmy- to znaczy oni ruszyli a ja szybko też żeby mi nie uciekli. Kolesie
których dojechaliśmy, zostali na postoju w Lasce i więcej ich już nie widziałem.
Po drodze z Laski do Charzykowy dogoniliśmy też chłopaka (później poznałem jego imię-Mateusz) który jak później się dowiedziałem też jak ja po raz pierwszy uczestniczył w Kaszeberunda 225. Moi zbawcy jemu również zaproponowali żeby się podłączył i tak w piątkę (3 pociskaczy i 2 sępów) dojechaliśmy do Charzykowy (wg mojego licznika 110km-wg mapki 105). W Charzykowy był posiłek- makaron z sosem, który zjadłem razem z moimi wybawcami i Mateuszem. Do tego znowu wciągnąłem tubkę żelu i ruszyliśmy. Na starcie jednemu z moich zbawców spadł chyba łańcuch ale reszta pojechała, więc nie czekałem tylko ruszyłem za nimi. Jakoś tak po tym postoju w Charzykowy poczułem że wróciły mi siły- nie wiem czy to nie psychiczna świadomość, że właśnie zrobiliśmy nawrotkę i teraz już nie oddalamy się od Kościerzyny ale wracamy (konie poczuły drogę do domu :-) Jakoś tak kilka czy kilkanaście kilometrów za Charzykowy jeden z moich zbawców chyba zaczął słabnąć, bo zaczął odstawać od prowadzącego kolegi. Pod jakąś górkę wskoczyłem przed niego, dociągnąłem do prowadzącego kolegi i powiedziałem że może teraz ja trochę pociągnę. Wskoczyłem na przód i jakiś czas ostro pociągnąłem (powrót sił aż mnie zdziwił)- zerkałem do tyłu, cały czas jechali za mną. Aż tu w którymś momecie wyjechaliśmy z za zakrętu i w oddali zobaczyliśmy jadącą koparkę (taka jakaś fadroma). Tak jadę cały czas i widzę że powoli przybliżamy się do tej koparki (reszta cały czas jechali za mną). Ta koparka tak mnie nakręciła, że postanowiłem że muszę ją dogonić i wyprzedzić (nie wiem po co, tak po prostu :-)
I tak też się stało- dogoniliśmy ją. Koparka jechała jakieś 27-30 km/h. Jak ją wyprzedzałem, popatrzyłem na licznik że miałem 36 km/h. Niestety reszta mojego peletonu została za koparką- myślałem że też będą ją wyprzedzać, ale niestety zostali. Jechałem jakiś czas przed koparką i zerkałem czy wyprzedzają ale nikt nie wyprzedzał. Po jakimś czasie zauważyłem że nie widzę już koparki, myślałem że skręciła, więc pod jakąś górkę zwolniłem czekając że mnie dojdą ale niestety nie widziałem ich na horyzoncie. Dalej jechałem więc sam, po jakimś czasie jeden z moich zbawców wyprzedził mnie jadąc za jakimś mocnym kolarzem, bo próbowałem złapać im się na koło ale byłem za słaby. Na punkcie kontrolnym w Lipnicy się nie zatrzymałem tylko pojechałem dalej. I tak jechałem sam- ani nikogo nie doganiałem ani nikt mnie nie doganiał- odwracałem się do tyłu ale nikogo za mną nie było. W którymś momencie zacząłem się poważnie niepokoić, że pomyliłem trasę, bo strzałek KR na asfalcie nie było, ale kiedy już chciałem się zatrzymać i popatrzeć na mapę, nagle zobaczyłem strzałkę KR- od razu mi ulżyło. I tak samotnie dojechałem aż do Półczna do punktu regeneracyjnego. Tam spotkałem kolegę, który jechał 120 i sobie właśnie odpoczywał. W Półcznie były przepyszne racuchy (palce lizać-podobno są co roku-nie wiem bo w zeszłym roku tam nie stawałem)- specjał kaszubski- wiem bo babcia mojej żony też takie piecze- palce lizać. Do racuchów kolejna tuba żelu, woda i w drogę. Kolega wyjechał razem ze mną, proponowałem żeby wskoczył mi na koło to go pociągnę, ale nie chciał, więc pojechałem dalej samotnie. W Sulęczynie znowu zatrzymałem się w punkcie regeneracyjnym, zjadłem drożdżówkę, uzupełniłem wodę, poczekałem chwilę czy może kolega dojedzie, ale nie dojechał więc pojechałem dalej. Sił było niestety już coraz mniej, tyłek bolał mnie potwornie, tak samo jak moja kontuzjowana ręka. Na szczęście do przodu kazała przeć świadomość, że to zostało do mety to już mały pryszczyk w porównaniu z tym co przejechałem. Na punkcie w Stężycy się już nie zatrzymywałem bo już poczułem zapach mety. Po drodze wyprzedzali mnie inni zawodnicy ale już zupełnie nie robiło mi to różnicy, myślałem tylko o zbliżającej się mecie. Kiedy zobaczyłem przed sobą wiadukt w Kościerzynie (ostatnia solidna góra jak na zmęczonego kolarza) to już wiedziałem że dojechałem. Wjeżdżając pod ten wiadukt mówiłem tylko do siebie na głos- nie mam już siły, nie mam już siły :-) ale za wiaduktem czekał już tylko zjazd z górki i !!!!META!!!! !!!!HURRRAAAA!!!!!
Na mecie czekał kolega, który jechał 65 km, ja padłem na trawę a on przyniósł mi żarcie i picie- dzięki mu wielkie za to. Posiedzieliśmy na trawie odpocząłem, w międzyczasie dojechał kolega który jechał 120. Koledzy wsiedli w samochód, ja na rower i wróciłem jeszcze kolejne 15 km rowerem do miejsca noclegu. Jak dojechałem, to tylko się umyłem, coś zjadłem i padłem spać. Spałem coś koło 16-18 godzin- dokładnie nie wiem bo nie wiem dokładnie o której poszedłem spać.
Dzisiaj (dzień po) nie mogę za bardzo chodzić, bo wysiadły mi kolana- wcale nie mięśnie, czuję tylko symboliczne zakwasy ale właśnie stawy kolanowe. Pali mnie skóra na rękach i na nogach spalona słońcem, na gębie mam nieopalone oprawki od okularów (jak w reklamie piwa) ale jestem !!!SZCZĘŚLIWY!!!