Kaszeberunda 2010-DOKONAŁEM TEGO!!! HURRA!!!! :-)
Sobota, 29 maja 2010 | dodano:30.05.2010
Km: | 254.08 | Km teren: | 1.00 | Czas: | 09:33 | km/h: | 26.61 |
Pr. maks.: | 52.25 | Temperatura: | HRmax: | (%) | HRavg | (%) | |
Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Rower: | Zenon Wspaniały |
Zacznę od tego że podany dystans zawiera w sobie dojazd na start i powrót z mety. Sama Kaszebe to było 225 km- przejechałem ją w 8:47:19 (wliczając w to oczywiście postoje w punktach regeneracyjnych). A teraz po kolei :-)
Dzień przed Kaszebe walczyłem pół dnia z rowerem, ponieważ okazało się, że tylne koło ma jakiś opór i nie obraca się płynnie tylko coś chaczy i zaraz się zatrzymuje :-( myślałem że to hamulce (tarczówki), ale po 2 godzinach modzenia się z hamulcami doszedłem w końcu :-( że to nie hamulce ale źle skręcona piasta w kole. Udało się to w końcu z mniejszym sukcesem uregulować (z mniejszym bo mam teraz tam luz).
W dzień KaszebeRunda wstałem o 4:45 (start o 7:00) a tu niemiła niespodzianka: łeb boli jak sto diabłów, do tego bolące gardło- no to pięknie myślę sobie, i co teraz? Ale co tam nie po to się szykowałem psychicznie i fizycznie cały rok, żeby teraz odpuścić: zesram się a nie dam się ;-)
Zrobiłem sobie śniadanie kolarza :-) (płatki owsiane górskie na mleku) popakowałem najważniejsze rzeczy w plecak z bidonem, nalałem wody, zapakowałem żele energetyczne i troszkę przed 6:00 wyruszyłem żeby dojechać na start na 7:00. Z samego rana było dość chłodno, więc jechałem w cienkiej wiatróweczce. Niestety po drodze na start kolejna niemiła niespodzianka- jak tylko wyjechałem siodełko zrobiło TRRAACH!! i przekrzywiło mi się do tyłu (po tym ruszało się i było całe luźne). Myślę sobie z takim siodełkiem to mogę się dokulać na start, ale nie mam szans żeby przejechać 225 km :-( Ale myślę jest nadzieja- na starcie miał być serwis rowerowy. Dojechałem na start, wparowałem do biura startowego i pytam o serwis. Pan akurat był w biurze i centrował komuś koło. Jak skończył ja od razu do niego że jest moją jedyną nadzieją że wystartuję .... bla bla.... ogólnie lament :-) Pan wziął siodełko poszedł gdzieś tam, wrócił i okazało się że zrobił je :-))))))))- przejechałem się po dziurach, poskakałem po nim i ani drgnie :-)))))) DZIĘKI CI O WIELKI SERWISANCIE ROWEROWY KASZEBERUNDA !!!!! :-)) Dzięki Tobie mogłem wystartować.
Dzięki temu że Pan się migiem uwinął, to zdążyłem na start na 7:00, ledwo ledwo ale zdążyłem. Start jak to start, przez miasto pilotowani, na skrzyżowaniach policja ogólnie pełna profeska. Jak tylko wyjechaliśmy z miasta, kolarze nacisnęli na pedały i zniknęli na choryzoncie :-) Ja tam przez jakiś czas jechałem z jakimiś kolesiami, potem kolesie tak zwolnili że wskoczyłem przed nich a oni mi na plecy, potem na wysokości 37 km znaleźli sobie jakiegoś lepszego pociskacza i przeskoczyli jemu na plecy i pojechali sobie. Ja jechałem sobie sam mniej więcej do 60-go kilometra. Po drodze śmignęli mnie jeszcze jacyś pociskacze- próbowałem wsiąść im na koło ale nie dałem rady- za mocni byli. Tak trochę przed 60-tym km dopadł mnie kryzys. Czuję już pierwsze objawy zmęczenia, do tego ból głowy nie ustępuje (nie miałem żadnych prochów żeby sobie coś wziąć) i ogólnie myślę sobie co ja tu robię? Do mety fura kilometrów- nie dam rady. Jechałem coraz wolniej i wolniej aż tu jak zbawienie dojechało do mnie trzech gości- jeden klepnął mnie w ramie i mówi dawaj pociągniemy cię :-) drugi ręką mnie popchnął i mówi dawaj ja popcham :-))) Tak mnie zmotywowali, że rzeczywiście wsiadłem im na koło i razem dojechaliśmy do punktu regeneracyjnego w Lasce na 68 km (tempo mieli zawrotne jak dla mnie- 30 i więcej na godzinę ale jak się jedzie komuś na plecach to jest łatwo-szczególnie jak jest pod wiatr a niestety cała Kaszebe była pod wiatr- paradoks że niezależnie w którym kiedunku jechaliśmy cały czas było pod wiatr :-( ) Po drodze dojechaliśmy tych gości co mi siedzieli na karku a potem mnie wyprzedzili i pojechali za kimś lepszym. Oczywiście jak tylko ich wyprzedziliśmy, to od razu wsiedli też na koło :-) W Lasce moi zbawcy zatrzymali się na postój więc i ja się zatrzymałem. Tam spotkałem Adama z rodziny (pozdrower Adam) który był tam służbowo :-) i robił zdjęcia (mam nadzieję że i mnie jakieś pstryknąłeś). Zjadłem ciasto drożdżowe z rabarbarem (pycha) wciągnąłem tubkę żelu energetycznego, popiłem wodą i ruszyliśmy- to znaczy oni ruszyli a ja szybko też żeby mi nie uciekli. Kolesie
których dojechaliśmy, zostali na postoju w Lasce i więcej ich już nie widziałem.
Po drodze z Laski do Charzykowy dogoniliśmy też chłopaka (później poznałem jego imię-Mateusz) który jak później się dowiedziałem też jak ja po raz pierwszy uczestniczył w Kaszeberunda 225. Moi zbawcy jemu również zaproponowali żeby się podłączył i tak w piątkę (3 pociskaczy i 2 sępów) dojechaliśmy do Charzykowy (wg mojego licznika 110km-wg mapki 105). W Charzykowy był posiłek- makaron z sosem, który zjadłem razem z moimi wybawcami i Mateuszem. Do tego znowu wciągnąłem tubkę żelu i ruszyliśmy. Na starcie jednemu z moich zbawców spadł chyba łańcuch ale reszta pojechała, więc nie czekałem tylko ruszyłem za nimi. Jakoś tak po tym postoju w Charzykowy poczułem że wróciły mi siły- nie wiem czy to nie psychiczna świadomość, że właśnie zrobiliśmy nawrotkę i teraz już nie oddalamy się od Kościerzyny ale wracamy (konie poczuły drogę do domu :-) Jakoś tak kilka czy kilkanaście kilometrów za Charzykowy jeden z moich zbawców chyba zaczął słabnąć, bo zaczął odstawać od prowadzącego kolegi. Pod jakąś górkę wskoczyłem przed niego, dociągnąłem do prowadzącego kolegi i powiedziałem że może teraz ja trochę pociągnę. Wskoczyłem na przód i jakiś czas ostro pociągnąłem (powrót sił aż mnie zdziwił)- zerkałem do tyłu, cały czas jechali za mną. Aż tu w którymś momecie wyjechaliśmy z za zakrętu i w oddali zobaczyliśmy jadącą koparkę (taka jakaś fadroma). Tak jadę cały czas i widzę że powoli przybliżamy się do tej koparki (reszta cały czas jechali za mną). Ta koparka tak mnie nakręciła, że postanowiłem że muszę ją dogonić i wyprzedzić (nie wiem po co, tak po prostu :-)
I tak też się stało- dogoniliśmy ją. Koparka jechała jakieś 27-30 km/h. Jak ją wyprzedzałem, popatrzyłem na licznik że miałem 36 km/h. Niestety reszta mojego peletonu została za koparką- myślałem że też będą ją wyprzedzać, ale niestety zostali. Jechałem jakiś czas przed koparką i zerkałem czy wyprzedzają ale nikt nie wyprzedzał. Po jakimś czasie zauważyłem że nie widzę już koparki, myślałem że skręciła, więc pod jakąś górkę zwolniłem czekając że mnie dojdą ale niestety nie widziałem ich na horyzoncie. Dalej jechałem więc sam, po jakimś czasie jeden z moich zbawców wyprzedził mnie jadąc za jakimś mocnym kolarzem, bo próbowałem złapać im się na koło ale byłem za słaby. Na punkcie kontrolnym w Lipnicy się nie zatrzymałem tylko pojechałem dalej. I tak jechałem sam- ani nikogo nie doganiałem ani nikt mnie nie doganiał- odwracałem się do tyłu ale nikogo za mną nie było. W którymś momencie zacząłem się poważnie niepokoić, że pomyliłem trasę, bo strzałek KR na asfalcie nie było, ale kiedy już chciałem się zatrzymać i popatrzeć na mapę, nagle zobaczyłem strzałkę KR- od razu mi ulżyło. I tak samotnie dojechałem aż do Półczna do punktu regeneracyjnego. Tam spotkałem kolegę, który jechał 120 i sobie właśnie odpoczywał. W Półcznie były przepyszne racuchy (palce lizać-podobno są co roku-nie wiem bo w zeszłym roku tam nie stawałem)- specjał kaszubski- wiem bo babcia mojej żony też takie piecze- palce lizać. Do racuchów kolejna tuba żelu, woda i w drogę. Kolega wyjechał razem ze mną, proponowałem żeby wskoczył mi na koło to go pociągnę, ale nie chciał, więc pojechałem dalej samotnie. W Sulęczynie znowu zatrzymałem się w punkcie regeneracyjnym, zjadłem drożdżówkę, uzupełniłem wodę, poczekałem chwilę czy może kolega dojedzie, ale nie dojechał więc pojechałem dalej. Sił było niestety już coraz mniej, tyłek bolał mnie potwornie, tak samo jak moja kontuzjowana ręka. Na szczęście do przodu kazała przeć świadomość, że to zostało do mety to już mały pryszczyk w porównaniu z tym co przejechałem. Na punkcie w Stężycy się już nie zatrzymywałem bo już poczułem zapach mety. Po drodze wyprzedzali mnie inni zawodnicy ale już zupełnie nie robiło mi to różnicy, myślałem tylko o zbliżającej się mecie. Kiedy zobaczyłem przed sobą wiadukt w Kościerzynie (ostatnia solidna góra jak na zmęczonego kolarza) to już wiedziałem że dojechałem. Wjeżdżając pod ten wiadukt mówiłem tylko do siebie na głos- nie mam już siły, nie mam już siły :-) ale za wiaduktem czekał już tylko zjazd z górki i !!!!META!!!! !!!!HURRRAAAA!!!!!
Na mecie czekał kolega, który jechał 65 km, ja padłem na trawę a on przyniósł mi żarcie i picie- dzięki mu wielkie za to. Posiedzieliśmy na trawie odpocząłem, w międzyczasie dojechał kolega który jechał 120. Koledzy wsiedli w samochód, ja na rower i wróciłem jeszcze kolejne 15 km rowerem do miejsca noclegu. Jak dojechałem, to tylko się umyłem, coś zjadłem i padłem spać. Spałem coś koło 16-18 godzin- dokładnie nie wiem bo nie wiem dokładnie o której poszedłem spać.
Dzisiaj (dzień po) nie mogę za bardzo chodzić, bo wysiadły mi kolana- wcale nie mięśnie, czuję tylko symboliczne zakwasy ale właśnie stawy kolanowe. Pali mnie skóra na rękach i na nogach spalona słońcem, na gębie mam nieopalone oprawki od okularów (jak w reklamie piwa) ale jestem !!!SZCZĘŚLIWY!!!
Dzień przed Kaszebe walczyłem pół dnia z rowerem, ponieważ okazało się, że tylne koło ma jakiś opór i nie obraca się płynnie tylko coś chaczy i zaraz się zatrzymuje :-( myślałem że to hamulce (tarczówki), ale po 2 godzinach modzenia się z hamulcami doszedłem w końcu :-( że to nie hamulce ale źle skręcona piasta w kole. Udało się to w końcu z mniejszym sukcesem uregulować (z mniejszym bo mam teraz tam luz).
W dzień KaszebeRunda wstałem o 4:45 (start o 7:00) a tu niemiła niespodzianka: łeb boli jak sto diabłów, do tego bolące gardło- no to pięknie myślę sobie, i co teraz? Ale co tam nie po to się szykowałem psychicznie i fizycznie cały rok, żeby teraz odpuścić: zesram się a nie dam się ;-)
Zrobiłem sobie śniadanie kolarza :-) (płatki owsiane górskie na mleku) popakowałem najważniejsze rzeczy w plecak z bidonem, nalałem wody, zapakowałem żele energetyczne i troszkę przed 6:00 wyruszyłem żeby dojechać na start na 7:00. Z samego rana było dość chłodno, więc jechałem w cienkiej wiatróweczce. Niestety po drodze na start kolejna niemiła niespodzianka- jak tylko wyjechałem siodełko zrobiło TRRAACH!! i przekrzywiło mi się do tyłu (po tym ruszało się i było całe luźne). Myślę sobie z takim siodełkiem to mogę się dokulać na start, ale nie mam szans żeby przejechać 225 km :-( Ale myślę jest nadzieja- na starcie miał być serwis rowerowy. Dojechałem na start, wparowałem do biura startowego i pytam o serwis. Pan akurat był w biurze i centrował komuś koło. Jak skończył ja od razu do niego że jest moją jedyną nadzieją że wystartuję .... bla bla.... ogólnie lament :-) Pan wziął siodełko poszedł gdzieś tam, wrócił i okazało się że zrobił je :-))))))))- przejechałem się po dziurach, poskakałem po nim i ani drgnie :-)))))) DZIĘKI CI O WIELKI SERWISANCIE ROWEROWY KASZEBERUNDA !!!!! :-)) Dzięki Tobie mogłem wystartować.
Dzięki temu że Pan się migiem uwinął, to zdążyłem na start na 7:00, ledwo ledwo ale zdążyłem. Start jak to start, przez miasto pilotowani, na skrzyżowaniach policja ogólnie pełna profeska. Jak tylko wyjechaliśmy z miasta, kolarze nacisnęli na pedały i zniknęli na choryzoncie :-) Ja tam przez jakiś czas jechałem z jakimiś kolesiami, potem kolesie tak zwolnili że wskoczyłem przed nich a oni mi na plecy, potem na wysokości 37 km znaleźli sobie jakiegoś lepszego pociskacza i przeskoczyli jemu na plecy i pojechali sobie. Ja jechałem sobie sam mniej więcej do 60-go kilometra. Po drodze śmignęli mnie jeszcze jacyś pociskacze- próbowałem wsiąść im na koło ale nie dałem rady- za mocni byli. Tak trochę przed 60-tym km dopadł mnie kryzys. Czuję już pierwsze objawy zmęczenia, do tego ból głowy nie ustępuje (nie miałem żadnych prochów żeby sobie coś wziąć) i ogólnie myślę sobie co ja tu robię? Do mety fura kilometrów- nie dam rady. Jechałem coraz wolniej i wolniej aż tu jak zbawienie dojechało do mnie trzech gości- jeden klepnął mnie w ramie i mówi dawaj pociągniemy cię :-) drugi ręką mnie popchnął i mówi dawaj ja popcham :-))) Tak mnie zmotywowali, że rzeczywiście wsiadłem im na koło i razem dojechaliśmy do punktu regeneracyjnego w Lasce na 68 km (tempo mieli zawrotne jak dla mnie- 30 i więcej na godzinę ale jak się jedzie komuś na plecach to jest łatwo-szczególnie jak jest pod wiatr a niestety cała Kaszebe była pod wiatr- paradoks że niezależnie w którym kiedunku jechaliśmy cały czas było pod wiatr :-( ) Po drodze dojechaliśmy tych gości co mi siedzieli na karku a potem mnie wyprzedzili i pojechali za kimś lepszym. Oczywiście jak tylko ich wyprzedziliśmy, to od razu wsiedli też na koło :-) W Lasce moi zbawcy zatrzymali się na postój więc i ja się zatrzymałem. Tam spotkałem Adama z rodziny (pozdrower Adam) który był tam służbowo :-) i robił zdjęcia (mam nadzieję że i mnie jakieś pstryknąłeś). Zjadłem ciasto drożdżowe z rabarbarem (pycha) wciągnąłem tubkę żelu energetycznego, popiłem wodą i ruszyliśmy- to znaczy oni ruszyli a ja szybko też żeby mi nie uciekli. Kolesie
których dojechaliśmy, zostali na postoju w Lasce i więcej ich już nie widziałem.
Po drodze z Laski do Charzykowy dogoniliśmy też chłopaka (później poznałem jego imię-Mateusz) który jak później się dowiedziałem też jak ja po raz pierwszy uczestniczył w Kaszeberunda 225. Moi zbawcy jemu również zaproponowali żeby się podłączył i tak w piątkę (3 pociskaczy i 2 sępów) dojechaliśmy do Charzykowy (wg mojego licznika 110km-wg mapki 105). W Charzykowy był posiłek- makaron z sosem, który zjadłem razem z moimi wybawcami i Mateuszem. Do tego znowu wciągnąłem tubkę żelu i ruszyliśmy. Na starcie jednemu z moich zbawców spadł chyba łańcuch ale reszta pojechała, więc nie czekałem tylko ruszyłem za nimi. Jakoś tak po tym postoju w Charzykowy poczułem że wróciły mi siły- nie wiem czy to nie psychiczna świadomość, że właśnie zrobiliśmy nawrotkę i teraz już nie oddalamy się od Kościerzyny ale wracamy (konie poczuły drogę do domu :-) Jakoś tak kilka czy kilkanaście kilometrów za Charzykowy jeden z moich zbawców chyba zaczął słabnąć, bo zaczął odstawać od prowadzącego kolegi. Pod jakąś górkę wskoczyłem przed niego, dociągnąłem do prowadzącego kolegi i powiedziałem że może teraz ja trochę pociągnę. Wskoczyłem na przód i jakiś czas ostro pociągnąłem (powrót sił aż mnie zdziwił)- zerkałem do tyłu, cały czas jechali za mną. Aż tu w którymś momecie wyjechaliśmy z za zakrętu i w oddali zobaczyliśmy jadącą koparkę (taka jakaś fadroma). Tak jadę cały czas i widzę że powoli przybliżamy się do tej koparki (reszta cały czas jechali za mną). Ta koparka tak mnie nakręciła, że postanowiłem że muszę ją dogonić i wyprzedzić (nie wiem po co, tak po prostu :-)
I tak też się stało- dogoniliśmy ją. Koparka jechała jakieś 27-30 km/h. Jak ją wyprzedzałem, popatrzyłem na licznik że miałem 36 km/h. Niestety reszta mojego peletonu została za koparką- myślałem że też będą ją wyprzedzać, ale niestety zostali. Jechałem jakiś czas przed koparką i zerkałem czy wyprzedzają ale nikt nie wyprzedzał. Po jakimś czasie zauważyłem że nie widzę już koparki, myślałem że skręciła, więc pod jakąś górkę zwolniłem czekając że mnie dojdą ale niestety nie widziałem ich na horyzoncie. Dalej jechałem więc sam, po jakimś czasie jeden z moich zbawców wyprzedził mnie jadąc za jakimś mocnym kolarzem, bo próbowałem złapać im się na koło ale byłem za słaby. Na punkcie kontrolnym w Lipnicy się nie zatrzymałem tylko pojechałem dalej. I tak jechałem sam- ani nikogo nie doganiałem ani nikt mnie nie doganiał- odwracałem się do tyłu ale nikogo za mną nie było. W którymś momencie zacząłem się poważnie niepokoić, że pomyliłem trasę, bo strzałek KR na asfalcie nie było, ale kiedy już chciałem się zatrzymać i popatrzeć na mapę, nagle zobaczyłem strzałkę KR- od razu mi ulżyło. I tak samotnie dojechałem aż do Półczna do punktu regeneracyjnego. Tam spotkałem kolegę, który jechał 120 i sobie właśnie odpoczywał. W Półcznie były przepyszne racuchy (palce lizać-podobno są co roku-nie wiem bo w zeszłym roku tam nie stawałem)- specjał kaszubski- wiem bo babcia mojej żony też takie piecze- palce lizać. Do racuchów kolejna tuba żelu, woda i w drogę. Kolega wyjechał razem ze mną, proponowałem żeby wskoczył mi na koło to go pociągnę, ale nie chciał, więc pojechałem dalej samotnie. W Sulęczynie znowu zatrzymałem się w punkcie regeneracyjnym, zjadłem drożdżówkę, uzupełniłem wodę, poczekałem chwilę czy może kolega dojedzie, ale nie dojechał więc pojechałem dalej. Sił było niestety już coraz mniej, tyłek bolał mnie potwornie, tak samo jak moja kontuzjowana ręka. Na szczęście do przodu kazała przeć świadomość, że to zostało do mety to już mały pryszczyk w porównaniu z tym co przejechałem. Na punkcie w Stężycy się już nie zatrzymywałem bo już poczułem zapach mety. Po drodze wyprzedzali mnie inni zawodnicy ale już zupełnie nie robiło mi to różnicy, myślałem tylko o zbliżającej się mecie. Kiedy zobaczyłem przed sobą wiadukt w Kościerzynie (ostatnia solidna góra jak na zmęczonego kolarza) to już wiedziałem że dojechałem. Wjeżdżając pod ten wiadukt mówiłem tylko do siebie na głos- nie mam już siły, nie mam już siły :-) ale za wiaduktem czekał już tylko zjazd z górki i !!!!META!!!! !!!!HURRRAAAA!!!!!
Na mecie czekał kolega, który jechał 65 km, ja padłem na trawę a on przyniósł mi żarcie i picie- dzięki mu wielkie za to. Posiedzieliśmy na trawie odpocząłem, w międzyczasie dojechał kolega który jechał 120. Koledzy wsiedli w samochód, ja na rower i wróciłem jeszcze kolejne 15 km rowerem do miejsca noclegu. Jak dojechałem, to tylko się umyłem, coś zjadłem i padłem spać. Spałem coś koło 16-18 godzin- dokładnie nie wiem bo nie wiem dokładnie o której poszedłem spać.
Dzisiaj (dzień po) nie mogę za bardzo chodzić, bo wysiadły mi kolana- wcale nie mięśnie, czuję tylko symboliczne zakwasy ale właśnie stawy kolanowe. Pali mnie skóra na rękach i na nogach spalona słońcem, na gębie mam nieopalone oprawki od okularów (jak w reklamie piwa) ale jestem !!!SZCZĘŚLIWY!!!
komentarze
Gratulacje!
i kto tu ostatnio narzekał na starość… Niejeden młodszy by Ci pozazdrościł. adas172002 - 18:33 poniedziałek, 31 maja 2010 | linkuj
i kto tu ostatnio narzekał na starość… Niejeden młodszy by Ci pozazdrościł. adas172002 - 18:33 poniedziałek, 31 maja 2010 | linkuj
Mega dystans i świetna średnia! Również gratuluję, twardziel jesteś. :) Dobrze, że pogoda dopisała.
Luszi - 07:37 poniedziałek, 31 maja 2010 | linkuj
Po pierwsze - gratuluję dystansu i czasu.
Po drugie - gratuluję relacji !!! Jest "superowa" !
Pozdrawiam !
P.S. Jednak ja pozostanę przy tych moich 120 km. Choć nigdy nic nie wiadomo :) emonika - 21:17 niedziela, 30 maja 2010 | linkuj
Po drugie - gratuluję relacji !!! Jest "superowa" !
Pozdrawiam !
P.S. Jednak ja pozostanę przy tych moich 120 km. Choć nigdy nic nie wiadomo :) emonika - 21:17 niedziela, 30 maja 2010 | linkuj
Nic tylko pogratulować! Opis czytało się z uśmiechem na ustach. Również wystartowałem w KR,ale na dystansie 120 km,może za rok się zobaczymy na 225 :) Pozdrawiam
JakeShake - 19:40 niedziela, 30 maja 2010 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!