Marchosblog rowerowy

informacje

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Znajomi

wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy marchos.bikestats.pl free counters

linki

Kaszeberunda 125- na jednym cylindrze ;-)

Niedziela, 31 maja 2015 | dodano:02.06.2015
Km:123.75Km teren:0.00 Czas:06:11km/h:20.01
Pr. maks.:50.10Temperatura: HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie:kcalPodjazdy:mRower:Pracuś Doskonały
Podany czas, to oczywiście czas netto samej jazdy. Dystans obejmuje również powrót z mety do samochodu. Kaszeberunda to 120 km, z czasem brutto z dyplomu (razem z postojami): 07:09:09

Słów kilka o organizacji:
Wg mnie organizator poszedł na masówę. Maraton stracił już coś ze swojego dawnego klimatu, kiedy startowało kilkaset osób. W tym roku było coś ponad 1700 osób i na trasie a szczególnie na bufetach panował nieopisany tłok. Nie wspominając już o tym, że na niektórych bufetach praktycznie już  niewiele było. Na pierwszym bufecie kolejka była taka, że nawet nie próbowałem stanąć. Ostatni bufet w Stężycy był wogóle nieoznaczony na asfalcie, więc minąłem go i nawet nie zauważyłem- dopiero w Kościerzynie dowiedziałem się, że jednak był. Co muszę koniecznie pochwalić, to kierowanie na trasie: praktycznie na każdym skrzyżowaniu, na każdym skręcie ktoś stał i kierował ludzi w odpowiednią stronę, strażacy na skrzyżowaniach zatrzymywali ruch dla rowerzystów- pod tym względem perfekt.

Słów kilka o moim (i nie tylko) udziale:
Poprzedni mój udział w Kaszebe, to 2012 rok, na 225km, czyli 2 lata przerwy. Z uwagi na bardzo kiepską moją frekwencję na rowerze, nawet nie próbowałbym się porwać w tym roku na 225 km. Dodatkowo tydzień przed Kaszeberundą przyplątała się kontuzja, praktycznie wykluczająca moją prawą nogę z jazdy- większość trasy przepedałowana jedną nogą (ów jeden cylinder z tytułu).
Razem ze mną na dystansie 125km startowało jeszcze 9 osób z mojej firmy (która to zafundowała nam pakiety startowe) oraz mój syn (któremu z kolei ja zafundowałem pakiet startowy :-) Poza mną i moim synem cała reszta zespołu to byli debiutanci.
Na trasie nie obyło się bez drobnych wypadków (kolega 2 razy zaliczył glebę) i awarii (rower drugiego kolegi na trasie postanowił chyba odrzucać zbędne części), ale wszyscy szczęśliwie dojechaliśmy do mety. Na szczęście mi również udało się dojechać, choć były momenty, że miałem co do tego ogromne wątpliwości.

No i na deser słów kilka o samej jeździe:
Po starcie całej naszej grupy bardzo szybko zostałem ostatni (jechałem powoli, ponieważ pedałowałem tylko lewą nogą a prawa, boląca, robiła w charakterze statysty- przesuwała tylko korby). Co chwilę śmigały koło mnie kolejne grupy kolarzy, startujące w kolejnych falach. Za Wdzydzami Kiszewskimi zobaczyłem część mojej grupy stojącą na poboczu. Okazało się, że kolega przed chwilą pechowo zaliczył glebę :-( Na szczęście poza niewielkimi uszkodzeniami roweru, obyło się bez konsekwencji- kolega na szczęście był cały :-) i mógł kontynuować jazdę. Do pierwszego bufetu pojechaliśmy we dwóch, reszta pognała przodem.
Na pierwszym bufecie (Borsk) kolejka do paszy była tak wielka, że ja nie chciałem stać- odpaliłem żelazny zapas żarcia z plecaka (banan i baton). Po zjedzeniu postanowiłem ruszyć jako pierwszy, bo wiedziałem że z moim tempem reszta grupy dogoni mnie bardzo szybko. Za Borskiem wyjechaliśmy z lasu i wtedy dał się solidnie we znaki morderczy mordewind, który bardzo mi utrudniał i tak już niełatwe pedałowanie jedną nogą. Do Wiela udało się z trudem dopedałować a dalej trasa schowała się w lesie, który dawał osłonę przed wiatrem. 
Za Wielem większość mojej grupy dogoniła mnie, wyprzedziła i pognała dalej. Prawie do bufetu w Leśnie jechałem razem z koleżanką z grupy. 
Bufet w Leśnie (organizowany przez gminę Brusy), był całkiem przyzwoicie zaopatrzony i to właściwie tylko tu najadłem się i napiłem, a i tłoku nie było zupełnie. Były całkiem smaczne paszteciki z mięsem, drożdżówki, herbata, kawa, woda z miodem i cytryną i inne rzeczy. Najadłem się tam prawie do syta. Z bufetu wyruszyliśmy prawie wszyscy razem, ale dla mnie dalej było już tylko źle i bardzo źle.
Wkrótce po wyjeździe noga zaczęła boleć coraz mocniej i nawet wypięcie jej (zwisała swobodnie i bezrobotnie) i pedałowanie jedynie lewą nogą niewiele dawało. Tutaj zaczęły przychodzić myśli, że jednak nie dojadę do mety i nie dam rady.
Do bufetu w Sominach jakoś dojechałem- tam większość grupy czekała na mnie. Postanowiłem nie zatrzymywać się na tym bufecie, żeby nie opóźniać grupy i nie tracić jeszcze więcej czasu (którego i tak przez wolną jazdę traciłem mnóstwo), a i głodny nie byłem zupełnie. Zaraz za mną wyjechała z bufetu moja grupa, wyprzedziła mnie i popędziła dalej.
A u mnie zaczęła się walka z samym sobą. Prawa noga bolała tak, że nie mogłem jej wogóle obciążać a na domiar złego zaczęła mnie boleć lewa noga od przeciążania jej. Wlokłem się tak niemiłosiernie (chyba tempem mocno zaspanego żółwia), że wszyscy mnie wyprzedzali. Przyszedł taki moment, że myślałem że jadę już wogóle ostatni, bo nikt mnie przez długi czas nie wyprzedzał. W którymś momencie musiałem się zatrzymać na chwilę w lesie, gdzie zrobiłem sobie też własny bufet (banan, baton, wymieszanie izotonika z wodą wiezioną w plecaku). Po tym "własnym bufecie" powlokłem się znowu tempem 9-15 km/h do bufetu w Półcznie. Po drodze zaczęli mnie mijać kolarze z trasy 225, od momentu kiedy trasy się połączyły, a ja dalej wlokłem się niemiłosiernie powoli.
Kiedy w końcu dowlokłem się do bufetu w Półcznie, to czekająca na mnie większość grupy już się mocno niecierpliwiła, że tak długo nie jadę. Na tym bufecie również się nie zatrzymałem ale postanowiłem wlec się dalej bez zatrzymania (zresztą na bufecie poza przeterminowanymi lodami podobno niewiele było- a kiedyś to był jeden z lepszych bufetów :-(.
Jakoś krótko za mną wyruszyła moja grupa i zaczęła mnie po kolei wyprzedzać.

I w tym momencie zdarzył się jakiś cud chyba: nagle przestało mnie boleć prawe kolano a ja poczułem, że mogę lekko przycisnąć. Na jakimś lekkim podjeździe najpierw 2 osoby z grupy mnie wyprzedziły a chwilę później ja (po przebudzeniu) wziąłem ich. Potem był długi zjazd a ja czułem, że moje nogi zaczynają mnie nieść prawie jak w starych dobrych czasach. Na podjeździe w Jeleńsku dojechał do mnie kolega z grupy i zaczęliśmy razem dość cisnąć. Nawet na tych 2 najgorszych podjazdach (gdzie grały orkiestry) czułem moc w nogach i mogłem przyciskać. W którymś momencie dojechał do nas i wyprzedził nas na sporej prędkości kolarz z 225. Ja poczułem, że moc jest ze mną i postanowiłem wsiąść mu na koło. Kolarz ciął ostro 30-35 km/h na prostych i do 48km/h na zjazdach- a my z kolegą za nim, na Krzysia. Po jakimś czasie uformował się nawet mały peleton, takich jak my Krzysiaków ;-)  Nie wiem nawet kiedy, ale z Półczna do Sulęczyna to czułem jakbym się przeteleportował- tak szybko to minęło.
W Sulęczynie na bufecie byliśmy z kolegą pierwsi z grupy, tak dobrze się jechało- reszta grupy dojeżdżała sukcesywnie. Niestety bufet był cokolwiek słaby: ciasto drożdżowe było OK, ale "ruchanki" były tłuste i bez smaku- nie zjadłem ich. Chwilę odpoczęliśmy i ruszyliśmy dalej a moje nogi niosły jak nowe :-)
Jechało się bardzo dobrze i nawet długi podjazd do Stężycy nie był w stanie mnie zastopować. W Stężycy miał być kolejny bufet, ale jak zaznaczyłem na wstępie, totalny brak oznaczeń spowodował, że go nie zauważyliśmy i pojechaliśmy dalej, myśląc że go nie ma.
Od Stężycy do Kościerzyny droga zrobiła się po prostu gęsta od rowerzystów. Samochody które próbowały wyprzedzać rowerzystów blokowały ruch i przeszkadzały nam w wyprzedzaniu wolno jadących rowerzystów.
Jechało się jednak tak dobrze, że ani wiatr (prawie prosto w ryj) ani tłok nas nie zatrzymały.
Nie wiem nawet kiedy to przejechaliśmy ale jak zobaczyłem wiadukt w Kościerzynie, to wiedziałem że jesteśmy już na mecie-  jeszcze tylko wdrapać się na wiadukt a dalej już tylko z górki i ..... META :-D   !!!! UDAŁO SIĘ !!! JEDNAK DOJECHAŁEM !!!

Krótkie podsumowanie:
Dziwna to była dla mnie Kaszeberunda i ciekawa zarazem. 80 km zamulania i walki ze sobą i swoją słabością a potem moc była ze mną :-) i jechało się tak, jakby pchała mnie niewidzialna ręka :-)
Zawsze dotychczas pierwsze kilometry mijały jak z "bicza strzelił" a ostatnie dłużyły się i były walką ze swoim organizmem o dojechanie, trwały w nieskończoność a meta wydawała się strasznie odległa. Tym razem było dokładnie odwrotnie a po dojechaniu na metę takie trochę zdziwienie- to już koniec? Ja jeszcze jechałbym dalej :-)

Na koniec podziękowania dla wszystkich koleżanek i kolegów z mojej grupy oraz mojego syna za wspólną jazdę i gratulacje za osiągnięcia: dla niektórych to była najdłuższa rowerowa wycieczka w życiu. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś razem pojeździmy na rowerach.
Ślad GPS:

POZDROWER


komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!

kategorie bloga

Moje rowery

szukaj

archiwum